Jak narodził się Kevin

Pewnego słonecznego dnia, dnia jakich wiele podczas australijskiego lata, czekając na pacjenta, wyglądałem na dziedziniec przez wielkie, oszklone drzwi oddziału fizjoterapii, dziś już niestety wyburzonego, Królewskiego Szpitala w Sydney.

Nagle podjechał samochód. Wysiedli z niego rodzice z niepełnosprawną dziewczynką, która nie mogła chodzić. To nie była moja pacjentka. Dziewczynka założyła rączki na szyje mamy i taty i w ten sposób rodzice zanieśli ją do pobliskiego oddziału ortopedycznego, gdzie specjaliści konstruują urządzenia, dzięki którym osoby niepełnosprawne mogą poruszać się samodzielnie.

Młodszy brat dziewczynki pobiegł za rodzicami i siostrą. 

Po jakimś czasie rodzice znowu pojawili się na szpitalnym dziedzińcu, tym razem w towarzystwie pana Donalda – technicznego geniusza o przyjaznym usposobieniu Misia Paddingtona. Zaraz za nimi szła, a właściwie ciężko stąpała, dziewczynka, trzymając za rączkę swojego młodszego brata. Dziewczynka miała na sobie urządzenie do chodzenia, zwane ortezą, które przypominało mechaniczne spodnie. Coś podobnego nosił Wallace, bohater filmu „Wallace i Gromit: Wściekłe Gacie”. Może oglądaliście?

Ta skomplikowana konstrukcja pozwala osobie niepełnosprawnej na chodzenie poprzez poruszanie górną częścią ciała. Jest to złożone, ale genialne urządzenie. Okazało się, że dziewczynka przyjechała na ostatnią przymiarkę ortopedycznych „spodni” i dziś mogła odbyć pierwszy, samodzielny spacer. 

Wyobraźcie sobie taką scenę:

Mała dziewczynka poruszająca się niezdarnie, ale na własnych nogach – absolutnie wniebowzięta i niesamowicie podekscytowana, bo po raz pierwszy w życiu samodzielnie stawia kroki – tata biegający w kółko, próbujący powstrzymać jej młodszego brata, który skacze przy niej rozradowany, bo wreszcie będzie mógł się z nią bawić, i mama odwracająca wzrok ze wzruszenia ze łzami szczęścia w oczach. I jeszcze Donald stojący z założonymi rękami w drzwiach oddziału ortopedii, patrzący na to wszystko z życzliwym uśmiechem i satysfakcją, że po raz kolejny udało mu się odmienić życie młodziutkiej osoby.

Następnego dnia leciałem małym, dwusilnikowym samolotem z misją medyczną „Latającego Doktora” do Bourke, miasteczka oddalonego o prawie 1000 km na zachód od Sydney. Lecieliśmy tak nisko, że niemal dotykaliśmy czubków drzew. W pewnym momencie, gdy przelatywaliśmy nad sporą polaną, nasz samolot wystraszył stado kangurów wygrzewających się w słońcu.

Zwierzaki rzuciły się do ucieczki… wszystkie oprócz jednego, który z jakiegoś powodu nie mógł skakać. Wyglądał dość komicznie, a zarazem bohatersko, gdy tak daremnie próbował nadążyć za stadem. Skojarzył mi się z dziewczynką, której zmagania obserwowałem poprzedniego dnia. Roześmiałem się na myśl, że może Donald mógłby zrobić biednemu kangurkowi ortezę do skakania.

Dwa dni później, w sobotni poranek, już po powrocie z Bourke, gdy czekając na przyjaciela, miałem trochę wolnego czasu, przypomniałem sobie o tamtych dwóch wydarzeniach. A ponieważ ostatnio odwiedził mnie w Australii mój trzyletni siostrzeniec Bobby zakochany po uszy w kangurach, zdecydowałem, że napiszę dla niego krótką historię o kangurku, który nie potrafił skakać.

I taki oto ciąg zdarzeń doprowadził do narodzin Kevina!

Jonathan Elabor